Ano, znowu. Skoro jest wiosna, pojawiają się szparagi. A skoro szparagi, to musi się pojawić Marcel Proust. Smak straconego (właściwie: zagubionego) czasu wszyscy kojarzą z magdalenką, ale to tylko epizod, a szparagi jada się z upodobaniem i w Combray, i w Paryżu, i w Normandii. Nie tylko jada, są rozkoszą także dla oka.
Oglądałem na stole, gdzie dziewczyna łuskała groszek, ułożone szeregiem zielone kulki — niby do jakiejś gry; ale zachwyt mój wzmógł się wobec szparagów, nasyconych ultramaryną i różowością, a których pręt, delikatnie pocętkowany fioletem i lazurem, blednie nieznacznie w iryzacjach nie będących z ziemi, aż do stóp, jeszcze powalanych glebą w której tkwiły. Zdawało mi się, że w tych niebiańskich odcieniach demaskują się rozkoszne istoty, które dla zabawy przedzierżgnęły się w jarzyny, ale, poprzez kostium swego jadalnego i jędrnego ciała, w owych kolorach rodzącej się jutrzenki, w owych szkicach tęczy, w owym zamieraniu błękitnych wieczorów, objawiają swoją szacowną esencję.