Tagi

, ,

Czy może nie być kulinarnie, skoro akcja powieści rozgrywa się obok posiadłości wicehrabiego Lancelota Marmolady, w miasteczku, którego mieszkańców zaopatruje rzeźnik pan Żeberko, piekarz pan Okruszek i kupiec kolonialny pan Mieszanka? To sceneria jednej z moich niegdyś ulubionych książek: Wiatru z księżyca Erica Linklatera.

Bohaterki, bliźniaczki Dora i Flora, mają problemy ze sobą i z otoczeniem. Ukochany ojciec wyjeżdża na wojnę (powieść jest ahistoryczna, ale wydana w latach czterdziestych, wrogiem jest zły książę panujący w krainie Bombardii..), a z księżyca wieje mityczny wiatr, który czyni dzieci krnąbrnymi. Dora i Flora kompulsywnie zajadają troski:

Na pierwsze śniadanie zjadały płatki owsiane ze śmietaną, jajka na bekonie, parówki i pomidory oraz mnóstwo grzanek z dżemem pomarańczowym i bułeczek z masłem i miodem. Na obiad – rostbef i cielęcinę na zimno, gotowaną baraninę z sosem koperkowym, rosół z kluseczkami, zupę z zająca i zupę jarzynową, potem pieczone kurczęta z nadzieniem i kaczkę z jabłkami, a do tego ziemniaki, brukselkę, kalafiory i fasolkę. Na deser jadły szarlotkę, ciasto z wiśniami, ciasto z rodzynkami, ciasto ze śliwkami i na zakończenie po dwie bezy. Na podwieczorek zaś bułeczki maślane, naleśniki z konfiturami, ptysie z kremem, napoleonki z kremem i ciastka czekoladowe z kremem i popijały to wszystko herbatą z mlekiem. A na kolację jadły kompot z rozmaitych owoców, jabłka w cieście, pomarańcze i banany i wypijały po dwa litry mleka każda.

tłum. Andrzej Nowicki

Opisy tego, co pochłaniały małe frustratki, fascynowały mnie, jak cudownie byłoby mieć takie możliwości, móc zjeść to wszystko i jeszcze więcej. No, może z wyjątkiem baraniny i zupy z zająca. Ale to angielskie śniadanie! Jajka na bekonie i grzanki z dżemem pomarańczowym… ani bekonu, ani dżemu pomarańczowego nawet sobie nie wyobrażałam w Peerelu za późnego Gomułki, ale brzmiało cudownie. Skutki obżarstwa Dory i Flory były oczywiście opłakane. Utuczyły się tak, że przypominały baryłki albo baloniki i dzieci w miasteczku Harmider wyśmiewały je strasznie i dręczyły. Bidule popadły w rozpacz i dla odmiany przestały jeść w ogóle. Płakały tylko i płakały

Całkiem straciły apetyt i nie chciały teraz nic jeść. Piły za to mnóstwo mleka, wody, lemoniady i kwasu i być może, że wszystkie te płyny zamieniały się w łzy.

Na szczęście późniejsze wydarzenia na tyle były absorbujące, że sprawa naprzemiennego obżarstwa i głodówki została zapomniana. Co nie znaczy, że problem jedzenia z powieści znika. Po uporaniu się z tajemniczą aferą w menażerii hrabiego (w międzyczasie Dora i Flora przejściowo zmieniają się w kangury), po maczaniu paluszków w ekscytującej miasteczko sprawie sądowej, bliźniaczki postanawiają wyruszyć ze swym profesorem historii do straszliwej Bombardii i uwolnić ojca, którego uwięził tamtejszy szalony tyran. Przygotowują zatem listę najpotrzebniejszych rzeczy, jakie powinny ze sobą na niebezpieczną, choć zaledwie trzydniową wyprawę zabrać. Oczywiście, prowiant zajmuje najwięcej miejsca na tej liście: dwanaście jajek, dwadzieścia cztery parówki, funt masła, bochenek chleba, dwa pudełka herbatników w czekoladzie, kakao, dżem i mleko kondensowane, pasztet i czekolada, sardynki, i wreszcie owoce w puszkach – gruszki, śliwki i truskawki. I rzecz jasna – jesteśmy przecież w Anglii – czajnik i imbryk do parzenia herbaty. A do gotowania – prymus (czy ktoś jeszcze używa takich maszynek na naftę, denaturat albo benzynę? z dziesięć lat temu mieliśmy taką kuchenkę radzieckiej produkcji, była nie do zdarcia, budziliśmy nią postrach na alpejskich campingach).

Nastawili prymus, ugotowali sobie kakao, ukrajali chleb, otworzyli puszkę owoców i zjedli mnóstwo czekoladowych herbatników. Potem otworzyli jeszcze jedną puszkę owoców i zjedli jeszcze po kawałku ciasta ze śliwkami, które profesor Corvo kupił w ostatniej chwili na drogę.

– Kupiłem też kilka puszkę sardynek i parę butelek lemoniady – powiedział – a ponieważ jest to uroczysta chwila, więc proponuję żebyśmy zjedli sardynki i opili lemoniadą!

Kolacja była rzeczywiście znakomita.

Najbardziej egzotyczne były dla mnie puszkowane owoce. W czasach mojego dzieciństwa w puszkach był groszek albo ryby, chyba nic ponadto. Potem koncentrat pomidorowy. Za Gierka Coca-cola albo Pepsi. Ale nie owoce. Owoce jadło się wtedy, kiedy dojrzały (jakże słusznie, ale wytłumaczcie to dziecku…) albo kompot, konfitury, dżem ze słoika. A gruszek zimą nie było, chyba że w occie. I kiedy czytałam o tych angielskich gruszkach w puszce, dostępnych przez okrągły rok, to aż mi ślinka ciekła. Wiatr z księżyca dostarczał mi materiału do tylu kulinarnych marzeń…